28.7.10

Ogłoszenie Diecezjalne

Miał się niebawem ukazać tekst opisujący wypad do Gwatemali, ale chwilowo zwalczam zaczątki jakiegoś przeziębienia i mam inne rzeczy na głowie, więc wrzucę niebawem późniejszem. W tak zwanym międzyczasie jutro 12:30 czasu tutejszego (czyli 19:30 warszawskiego) ładuję się do Iberii i wracam na Stary Kontynent. Rzecz jasna, spore dziury chronologiczne na blogu pouzupełniam już z domu.

1.7.10

Belize

BELIZE

Belize to kraj dziwny, odcinający się na tle latynoamerykańskich realiów i skłaniający do przemyśleń, acz nie zawsze do dłuższego pobytu. Główną, a praktycznie jedyną (jeśli pominąć trzeciorzędne zabytki majowskie) atrakcją, jaka przyciąga tu turystów, jest druga po australijskiej rafa koralowa, rozciągająca się wokół należącego do Belize archipelagu, złożonego z wysepek zwanych cays. Istny to raj dla nurkujących, jak również dla anglojęzycznych emerytów, co lubią świtem wyruszyć ze swego domku na połów marlina czy innej morskiej bestyi. W trakcie krótkiego pobytu ja zdążyłem poznać jedynie Belize kontynentalne – prowincjonalne, senne i oderwane nieco od rzeczywistości. A trafiłem tam w towarzystwie niegdysiejszego włoskiego współlokatora pieszo pokonując most na granicznej Río Hondo opodal miasta Chetumal – stolicy meksykańskiego stanu Quintana Roo. Było popołudnie Wielkiego Piątku, a z nieba lał się żar.

Granica

Beznamiętne spojrzenie wąsatego pogranicznika, stemple w książeczce migracyjnej i naprzód, w stronę powiewającej po drugiej stronie rzeki granatowej flagi Belize. Na obu brzegach wąskie plaże. Dzieci się kąpią, matki piorą ciuchy, ledwie zauważalna fala kołysze zardzewiałe kutry. Most pokonany, ale pawilonu służb belizeńskich nie widać. Nic to, meandrującą szosą drepcemy po ziemi niczyjej. Po jakimś kilometrze mijamy kasyno, potem drugie i trzecie, bezcłowy supermarket, burdel. Wszystko pozamykane – toć i nierządnica babilońska musi mieć czas, by pokontemplować wielkopiątkowe misterium. Następny kilometr i jesteśmy: przestronny, jasny, klimatyzowany budynek – ba, terminal. W środku jedynie dwójka oficerów. Przy pierwszym stanowisku czarnoskóry urzędnik wypytuje o powody wizyty, po czym wbija do paszportu tygodniowe pozwolenia. Nasz plan zakłada powrót popołudniem następnego dnia. Przy okazji dowiadujemy się, że z racji Wielkiego Piątku o transport do miasta będzie trudno. O transport, jakąkolwiek knajpę czy choćby sklep. „We’re not that religious – tłumaczy – but our Government is”. Drugi przystanek: nieco nadęta celniczka, która przegląda nasze małe plecaki z miną cokolwiek obrażoną. Próba żartu nie pomaga. Ale w końcu i ona nas puszcza. Oficjalnie jesteśmy więc już na obszarze podległym Jej Królewskiej Mości.

Corozal Town

Mocno przepłacona taksówka zabiera nas, wraz z parą w średnim wieku (dobrze odżywiona Meksykanka z okolic DF oraz siwy Niemiec o karnacji zdrowego prosięcia), do najbliższego miasteczka. Jest to Corozal Town, położona nad zatoką stolica dystryktu Corozal i miejsce zamieszkania ośmiu tysięcy ludzi. W dwóch napotkanych bankomatach karta włoskiego banku pocztowego nie działa, co mnie zresztą nie dziwi. Dla dobra wyprawy uruchamiam Tymczasową Kasę Zapomogowo-Pożyczkową. Idziemy na dworzec autobusowy. Autobusów brak, podróżnych może dziesięcioro, tablica odjazdów korkowa, na niej – transport do Belize City zapowiedziany na za ponad godzinę. Personelu coś koło pięciu osób: ktoś myje okna, ktoś przeciera mopem posadzkę, dwójka ucina sobie pogawędkę. Ciężkie, nagrzane powietrze miętoli para wentylatorów. Z radia sączy się gospel. Kolejny raz przeglądam mapę, przeliczam waluty, w końcu od niechcenia pytam kogoś: „Ten autobus to o trzeciej?” „Powinien być o trzeciej, ale na przykład poranny nie przyjechał. Ten chyba będzie, bo dzwonili, że wyjechał”. Dobra, idziemy upolować coś na ząb. Sklepy wszystkie (a nie jest ich tak dużo) pozamykane na cztery spusty, wreszcie natykamy się na grupkę, która na rogu głównej ulicy NA COŚ czeka. Jest namiot, jest dym – nie ma dymu bez michy. Po jakichś dwudziestu minutach kupujemy po kawałku grillowanego kurczaka z surówką, postanawiamy zjeść to nad oddalonym o dwie przecznice brzegu. Po drodze hotel, w którym zdobywamy wodę. Siadamy na trawie, obok lekko faluje turkusowe morze, palmy dają cień, trzydzieści metrów dalej w zatoczce kąpią się dzieci. Kurczak zaiste pyszny, autor sosu przehandlował diabłu duszę i chyba nieźle na tym wyszedł. Patrzę na zegarek – mamy jakieś pół godziny. Szybka decyzja, dwa sprawne ruchy pod osłoną ręcznika i w krótkich gaciach biegnę na – jak się później okaże – ostatnią jak na razie kąpiel w Morzu Karaibskim. Dziatwa wyraźnie mną zainteresowana, ale nieśmiało-życzliwa. Odwzajemniam uśmiechy i opanowuje mnie czysta radocha – woda cieplutka a czysta, w kolorze wymarzonym, pojawił się lekki wietrzyk, aż by się chciało rzucić wszystko w diabły, kupić kuter i zająć odłowem marlinów. Z brzegu macha jednak drugie pięćdziesiąt procent ekspedycji, znacząco wskazując na zegarek. Mówi się trudno. Zbieramy obozowisko i ruszamy na dworzec. Kąpielówki wysuszę przez okno z autokaru.

Na dworcu z olimpijskim spokojem wyczekujemy przez następną godzinkę, aż wreszcie na horyzoncie pojawia się pojazd, który momentalnie przywołuje skojarzenia z filmami typu „Live and let die”, a który ze cztery dekady temu mógł gdzieś w Stanach służyć za autobus szkolny. W Belize City będziemy wieczorem.

Belize City

Belize City, największe miasto kraju, to dawna stolica Hondurasu Brytyjskiego. W 1961 roku huragan Hattie zniszczył ją jednak na tyle, by po namyśle ośrodek administracyjny przesunąć osiemdziesiąt kilometrów w głąb lądu. Do budowanego od zera Belmopanu, którego wznoszenie zaczęto w 1967 roku, władze kolonii przeniosły się w roku 1970. Wtedy też zmianie uległa nazwa terytorium. Niepodległość Belize to rok 1981.

Największe nie znaczy duże – Belize City zamieszkuje zaledwie 70 tysięcy ludzi. Poza siedzibami kilku firm i banków zabudowa drewniana, parterowa lub dwupoziomowa. Domy, choć zaniedbane, przyciągają uwagę, werandami i balustradami przywołując skojarzenia z dawną Luizjaną czy Georgią. Okolice co biedniejsze to z kolei niemal baraki, które zaznajomionym z grami komputerowymi mogą przypominać rodzinne strony bohatera GTA San Andreas. Ciemną już nocą wysiadamy z autobusu i odczuwam wewnętrzną potrzebę spytania „co dalej?”. Wic polega na tym, że to ja tą wycieczką kieruję. Pracujący na dworcu trzydziestoparolatek poleca hostel, zagania do taksówki znajomego. Chwila wahania, ale idziemy – jest nas w końcu trzech (dołączył do nas lekko zagubiony Japończyk), a poza tym okolica nie zachęca do samodzielnego spaceru. Po przyjeździe na miejsce odzywa się we mnie nutka słowiańskiego cwaniactwa i gdy taryfiarz nieopatrznie pyta, jaką opłatę uzgodniliśmy z jego kumplem na dworcu, pozwalam sobie zawistować pięćdziesięcioprocentową zniżkę. Lekkie chrząknięcie sumienia uciszam wspomnieniem o zdziercy, który wiózł nas od granicy. Ot, karma i już.

Hostel prowadzi umiarkowanie szalony Amerykanin po czterdziestce, który na pytanie „jak długo tu jesteś?” odpowiada słusznym „too long, my friend”. Obierając taktykę „po taniości”, wprowadzamy się do czwórki, w której dół jednego piętrowego łóżka zajął już wcześniej solidnie zbudowany trzydziestokilkulatek z Nowosybirska. Przedstawiciela drugiej z nacji zainteresowanych Kurylami wrzucamy mu na piętro, sami zaś z Włochem zajmujemy bagażami drugą konstrukcję. I ręce umywszy pojmujemy, że jesteśmy diablo głodni.

Gospodarz organizuje grupę w poszukiwaniu otwartej knajpy – zgłaszamy się Andrea, Takeshi, Denis, ja oraz wysoki opalony blondyn, który wygląda mi nieco niemiecko. Knajpą okazuje się być buda z chińszczyzną, gdzie wszystkie talenty językowe naszej piątki wystawione zostają na ciężką próbę. W oczekiwaniu na chow-mein z kurczakiem oraz sześć lokalnych piw rozpoczynamy pogawędkę. Bliżej niezidentyfikowany wcześniej blondyn okazuje się być wrocławianinem, który za parę dni wyrusza małym jachtem w powrotny rejs do Europy. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że może aż tak dużo na świecie nas nie jest, ale porozłaziliśmy się po nim całkiem nieźle. Ze zdobytym prowiantem wracamy do hostelu, gdzie nad zaskakująco dobrym browarem konsultujemy dalsze posunięcia. Dowiaduję się, że w Belize City szukać nie ma czego i że najlepiej byłoby znaleźć transport na rafę koralową. Inny wariant to Gwatemala i tamtejsze piramidy w Tikal. Jeszcze inny – pierwotny projekt powrotu następnego dnia do Chetumal. Nastroje dopisują, toteż ostatnią opcję szybko skreślamy. Kiedy dodatkowo dowiaduję się, że z Tikal (a właściwie będącego dlań bazą wypadową Flores) można złapać transport do Palenque w meksykańskim stanie Chiapas, mamy już decyzję. Do pozostawionych w Chetumal znajomych wysyłam smsa – „zmiana planu: w poniedziałek zgarnijcie nas w Palenque na stacji benzynowej”. Po zwrotnym „OK” ustawiamy budzik na czwartą i padamy spać. Na dobranoc wymieniam z Sybirakiem parę kawałów o Rżewskim. Japończyka i Włocha do snu kołysze prasłowiański rubaszny rechot.

Ku Gwatemali

Wielka Sobota. Wychodzimy przed piątą, noc jeszcze czarna. Ulice na szczęście oświetlają latarnie, dzięki którym udaje nam się nie wchodzić w drogę dobrze odżywionym szczurzyskom ani nie władować w jeden z licznych kanałów. Na dworcu powtórka z rozrywki – autobus „będzie”. Ponoć za pół godziny. Szybko przeliczam czas i proponuję wyjrzeć na morze, a nuż złapiemy wschód słońca. Dziesięć minut szybkiego marszu, zdjęcia, dziesięć minut z powrotem. Autobus jest, ale tylko do Belmopanu. Gwatemala? „Za pół godziny”. Rzeczone pół godziny upływa tak dobrze, że bez większego bólu przeczekujemy i kolejne. Coś przed siódmą, gdy słońce już dość wysoko na niebie, wreszcie ruszamy w głąb lądu.

Podróż trwa. Spotykamy na swej drodze skutery, traktory, a także wielkanocny wyścig kolarski. Jeśli jakiś antropolog byłby zainteresowany jego przebiegiem, informuję – ucieczka w wykonaniu paru ciemnoskórych, spora przerwa, czarno-biały peleton, długo, długo nic, wreszcie czerwona latarnia w postaci mocno dopingowanego przez gawiedź Latynosa. Jeszcze trochę i dojeżdżamy do stolicy. Belmopan to dziura jeszcze mniejsza – około szesnastu tysięcy mieszkańców. Stadion narodowy przypomina sadybską Deltę. Krótki postój i dalej na wschód. Teren robi się bardziej pagórkowaty, przejeżdżamy nad strumykami, za coraz węższymi poletkami wznosi się ściana tropikalnego lasu. Wreszcie granica, a właściwie przedgraniczne miasteczko, z którego już nieco mniej pazerny sęp podwozi nas do przejścia. O ile między meksykańskim Subteniente Lopez a belizeńską Santa Eleną nie było ruchu żadnego, to tutaj kolejka i to spora. Dodatkowo za opuszczenie Belize trzeba uiścić haracz w wysokości mniej więcej 15$ za twarz, toteż zadłużony u mnie Włoch sprzedaje cinkciarzowi nieco meksykańskich peso. I tutaj granicę wyznacza rzeka, i tutaj kąpią się w niej dzieci, piorą kobiety. Po gwatemalskiej stronie kolejne pieczątki, kolejna chmara ludzi kantorów, a także taksówkarze, którzy bezczelnie łżą, że przez Wielki Tydzień autobusy nie kursują i gdziekolwiek dojedziemy tylko z nimi (za 80 USD). Zasięgam języka u pogranicznika, który dementuje owe hiobowe wieści. Sępy nieco odpuszczają – w obecnej wersji autobusy owszem, jeżdżą, ale dworzec jest nieziemsko daleko i koniecznie musimy się dać podwieźć. W krótkich żołnierskich słowach dziękujemy i za tę ofertę i opadamy na plastikowe krzesła w pobliskim barze, aby nad miejscowymi empanadas odbyć śniadaniową naradę planistyczną. Ale Gwatemala to już inny rozdział tej historii...

Część zdjęć pochodzi od Andrei, któremu niniejszym za nie dziękuję. Jeśli kogoś w ten zakątek Ameryki zagna, do Belize może i wpaść, bo jest od okolicy Inne, Odmienne i kojarzyć się może raczej z Jamajką, Trynidadem czy Barbadosem aniżeli Jukatanem. Jeśli ktoś lubi nurkować, winien tu przyjechać bez wahania. Ale specjalnie wyprawiać się tu raczej nie ma sensu – poza prowincjonalnością i brakiem atrakcji porównywalnych z tymi w ofercie sąsiadów jest tu po prostu ZDECYDOWANIE DROGO, co w poziomie życia nie znajduje żadnego uzasadnienia (chyba, że za takowe uznamy obecność na pieniądzach wizerunku królowej Elżbiety).

Wnikliwy obserwator zdążył pewnikiem zauważyć, że blog ostatnimi czasy nieco przycichł, zamarł nieco, zaśmiardł się wręcz. Wtajemniczeni wiedzą również, że między Houston a Chetumal parę miejsc wartych wspomnienia nawiedziłem. Za niecały miesiąc moja meksykańska przygoda dobiega końca i wszystkiego punkt po punkcie opisać już stąd nie zdołam. Zmieniam więc taktykę i wrzucać będę relacje w sposób cokolwiek luźniejszy, mniej uporządkowany. Nie chronologia wszak tu rolę odgrywa najważniejszą.

6.5.10

Na czym to ja stanąłem...

Zanim zlecenie natury zawodowej pochłonęło mnie bez reszty, udało mi się zrelacjonować - ponoć dość sucho i beznamiętnie - pierwszą część pobytu w Stanach, zostawiając Szanownych Czytelników na obrzeżach San Antonio, pośród ruin hiszpańskiej placówki misyjnej. Dużo wody w Ryjo Grande od tamtego czasu upłynęło, niemniej postaram się rzeczone zaległości nadrobić.

Po San Antonio przyszedł czas na Boże Narodzenie w możliwie polskiej atmosferze w malutkiej miejscowości in the middle of nowh- ...in the middle of Texas. Był barszcz, prezenty, karp, prezenty, choinka i prezenty, a wieziony z Meksyku ananas ze szklonej gliny jakimś cudem dojechał bez szwanku. Pierwszego dnia świąt, gdy większość domowników wybrała się do kościoła, mir leniwego poranka zakłóciła mi dopukująca się do okna sowa.



Z co ciekawszych wrażeń turystyczno-krajoznawczych: z San Antonio dostałem się tam Greyhoundem. Postronnemu obserwatorowi może się Greyhound wydać po prostu lokalną wersją pekaesów, rozsławioną w wielu amerykańskich filmach z lat 40. i późniejszych. O ile jednak sam autobus z chartem na burcie niczym szczególnym się nie wyróżniał, o tyle współtowarzysze podróży nie mogli w pamięć nie zapaść. W dość gęsto obsadzonym pojeździe byłem jednym z czterech przedstawicieli rasy co jaśniejszej - na pozostałą trójkę składali się kierowca oraz dwie dziewczyny wracające na święta z pewnego miejsca odosobnienia. Ogólnie rzecz ujmując, czułem się mniej swojo niż nieswojo. Podróż minęła jednak bez komplikacji, a przy okazji mogłem wsłuchać się w leniwy, rozlany, melodyjny akcent mieszkańców amerykańskiego Południa. Brakowało tylko śpiewów naprawiających drogę więźniów - ale to dlatego, iż pozwalniani do domu więźniowie siedzieli parę miejsc dalej w tym samym autobusie.

Houston: To nie jest kraj dla pieszych ludzi

Ewakuowawszy się ze świątecznej wysepki polskości, podobnym autokarem dostałem się do Houston, gdzie również dane mi było skorzystać z uprzejmej gościny krewnych i znajomych Królika. Houston - największe miasto Teksasu - to zupełne przeciwieństwo drugiego w kolejności San Antonio. Plamą wielką niczym wyciek BP w Zatoce rozlewa się na bagnistych wybrzeżach stanu, kryjąc w swej wielkomiejskiej tkance największy port przeładunkowy USA, zakłady przeróbki ropy naftowej, a także ośrodek NASA, który przyszło mi pod koniec pobytu zwiedzić. O ile po San Antonio najwygodniej poruszać się piechotą, niekiedy tylko wspierając się dobrze zorganizowaną siecią transportu publicznego, to w Houston bez samochodu nie istniejesz. Jakiś czas temu, pomimo masowych sprzeciwów nieufnych wobec takich nowinek mieszkańców, włodarze miejscy postanowili uruchomić tam jedną linię tramwajową. Z wyżyn swoich pickupów i SUVów lokalni kierowcy klęli w żywy kamień, zżymając się na takie marnotrawstwo publicznych pieniędzy. Co więcej, trochę trwało, nim przyswoili metody funkcjonowania szynowego dziwoląga - a przede wszystkim fakt, iż wymuszanie pierwszeństwa na tramwaju skutkuje co najmniej wizytą u blacharza.
Zarazem trzeba też przyznać, że chodzenie po Houston nie ma zbytnio sensu. Pełne wieżowców downtown w weekendy pustoszeje, a między kolosami ze szkła i stali hula jeno wiatr. Można się co prawda wybrać do kina czy teatru, ale na miejsce tętniące życiem niczym rynek Coyoacanu, Riverwalk w San Antonio czy choćby Nowy Świat się nie natknąłem.



W mojej osobistej subiektywnej opinii Houston do San Antonio się nie umywa. That being said, trzeba zarazem przyznać, że parę atrakcji też można tam znaleźć. W trakcie krótkiego pobytu udało mi się odwiedzić tak ośrodek NASA - Johnson Space Center, jak i zakotwiczony w pobliżu pola bitwy San Jacinto (to tam, gdzie ostatecznie Sam Houston pobił Meksykanów) pancernik USS Texas, którego stępkę położono 99 lat temu. Okręt uczestniczył w obu wojnach światowych, wspierając między innymi lądujących w Normandii oraz na Okinawie i Iwo Jimie. Raz na miesiąc organizowane jest zwiedzanie całego okrętu, połączone z noclegiem w hamaku pod pokładem. Mnie dane było zwiedzić tylko część jednostki, ale i tak byłem z tego powodu bardzo szczęśliw. Wrażenie zrobiła na mnie dalekowzroczność projektantów pancernika - choć budowano go w latach 1911-1914, pozostawiono wystarczająco dużo przestrzeni, by w późniejszym okresie swobodnie wprowadzać elementy wyposażenia podówczas jeszcze nieznane. Jest więc sala operacyjna z prawdziwego zdarzenia, jest wyrzutnia hydropłatu tudzież takie perełki, jak jedna z pierwszych maszyn do nalewania coca-coli. Umieszczone na dziobie kwatery oficerskie dobitnie zaś ukazują, że w szeregach walczących w obronie demokracji marynarzy równości jako takiej nie było. Poniżej - dwa ujęcia z centrum NASA, które wydało mi się trochę zbyt komercyjne, turystyczne i patriotyczne (czyli nastawione na klientów z kategorii "Jak będę duży to polecę w kosmos ku chwale Ameryki!") oraz parę kadrów z pancernika:







Z Houston, po noworocznym wypadzie do Nowego Orleanu, któremu poświęcę ostatni wpis okołojankeski, udałem się w potwornie męczącą drogę powrotną do Meksyku, co oznaczało dwie przesiadki, niemalże 24 godziny, a już po przyjeździe do Mexico City kołowrót biurokratyczny z amerykańskimi władzami imigracyjnymi. Rzecz jasna, pobytu w Teksasie nie mogłem zamknąć inaczej niż sześciusetgramowym stekiem z miejscowej krowy, ozdobionym kilkoma zielonymi szparagami:




Powoli przegrzebuję się przez historię antyczną. Tymczasem - maj w Meksyku zaczął się niemiłosiernymi upałami i smogiem. Nie mogę się doczekać pory deszczowej. Do Europy wracam za niespełna trzy miesiące - liczę, że znajdę chwilę, by zajrzeć jeszcze do trupa zwanego magisterką, a także odwiedzić parę fajnych miejsc. Z poczuciem połowicznie spełnionego kronikarskiego obowiązku idę sobie wypić Pacifico albo dwa.

25.4.10

Umarł Trocki, niech żyje blog!

Podaje się do informacji ogółu, że z dniem dzisiejszym, będzie temu piętnaście minut, ukończyłem zajmujące mnie przez ostatnie trzy miesiące zlecenie. W najbliższym czasie zmobilizuję się, by tutaj coś powstawiać - bo od końca grudnia materiałów cokolwiek się nazbierało.

19.2.10

If you are going to San Antonio... (be sure to take extra batteries for your camera)

Dwa miesiące minęły jak z bitcha szczelił. Stypendium, które za wyjazd za granicę mieli mi zawiesić, otrzymałem i wydałem (teraz ja jestem sprite, a tutejszy MSZ pragnienie). With no more further ado, przyszedł czas opisać OKOŁOŚWIĄTECZNY WYPAD JURU DO POŁUDNIOWYCH STANÓW GRINGOLANDII. Jako że do opisania jest DUŻO, teraz część pierwsza - SAN ANTONIO.

Wbrew rekomendacjom różnych rozsądnych ludzi, postanowiłem wybrać się tam autokarem, po części ze względu na koszta, a po części nie chcąc się babrać w rezerwacje z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. No i chciałem rzucić okiem na jedną z co słynniejszych granic na świecie. Granica jak granica, dość uciążliwa, ale rozczarowała. Ryjo Grande prawie niewidoczna, po jednej stronie mostu Meksyk, po drugiej USA, naokoło dużo drutów i betonu.



Po drugiej stronie granicy, w Laredo, przesiadka w inny autokar, którym dojeżdżam do San Antonio. Które to San Antonio mnie urzeka, zniewala i przebojem wbija się na mą facebookową listę ulubionych miast na świecie. Miasto - ku mojemu zaskoczeniu siódme co do wielkości w całych Stanach - jest zadziwiająco jak na USA przyjazne pieszym. Centrum skupia się wokół meandrującej rzeki o tej samej nazwie, którą - miast wyprostować czy wpuścić w betonowy tunel - okraszono uroczym bulwarem Riverwalk. Knajp tam pełno, barów tudzież, a mimo wszystko całość nie trąci Krupówkami, już bliżej sytuując się kanałów amsterdamskich.


San Antonio to największy ośrodek kultury chicanos - Amerykanów meksykańskiego pochodzenia (nie mylić z nielegalnymi imigrantami w takim np. Los Angeles). Stąd też zatrzęsienie (pseudo)meksykańskich knajp, straganów z meksykańskim rękodziełem itp itd. Jednocześnie w mieście znajduje się jeden z najważniejszych symboli amerykańskiego patriotyzmu, dorównujący rangą Arizona Memorial w Pearl Harbor czy wietnamskiej czarnej ścianie w Waszyngtonie, a nam przywodzący na myśl np. Westerplatte: dawna misja hiszpańskich franciszkanów znana jako The Alamo, gdzie w 1836 roku garstka (wg. różnych źródeł od 180 do 260) ochotników przez 13 dni (23 II - 6 III) stawiała opór trzytysięcznej armii meksykańskiej pod wodzą generała Antonio Lopeza de Santa Ana. Bronili oni niepodległości rodzącej się właśnie Republiki Teksasu, a ich bohaterska postawa wywarła wielki wpływ na amerykańską opinię publiczną, dopominającą się pomszczenia ich ofiary (nastąpiło to pod koniec kwietnia wraz z ostatecznym zwycięstwem wojsk Sama Houstona pod San Jacinto).

Szczątki obrońców Alamo spoczywają w miejscowej katedrze. Trójka z nich - Jim Bowie, Davy Crockett oraz William Travis - przeszła do panteonu amerykańskich bohaterów narodowych, ożywając w licznych hollywoodzkich produkcjach.



Ale San Antonio to także La Villita - artystyczna dzielnica malarzy i rzemieślników, gdzie można spokojnie spacerować zielonymi uliczkami z otwartą butelką miejscowego piwka, a w sklepiku z ozdobami z malowanego szkła natrafić na produkty z czeskiego kryształu czy naszej huty w Jaśle.



Gdy zaś zwiedzanie nieco znuży, można np. spełnić marzenie, jakie się miało od ósmego roku życia i udać się na mecz NBA. Jako że przeciwnikiem Spursów byli tej nocy Clippersi, wynik był przewidywalny jak niedzielny rosół w ośrodku FWP, co w niczym nie umniejszyło mojej radochy:



Wspominane wcześniej Alamo to jednak tylko jedna - i to bynajmniej nie najwspanialsza - z pięciu franciszkańskich misji nad brzegami rzeki San Antonio. Od 30 stycznia 2008 roku wszystkie one całkiem słusznie znajdują się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Prócz Alamo udało mi się zwiedzić jeszcze jedną, położoną kilka mil na południe od miasta. Doprawdy, jadąc do Stanów Zjednoczonych człowiek nie nastawia się na oglądanie takich cudów:





Chwilowo tyle. W następnej odsłonie - nieco wrażeń z teksańskiej prowincji, Nowy Orlean, Houston, parę obserwacji na temat ludzi, kuchni itp itd. W dalszej perspektywie odcinek specjalny poświęcony dwutygodniowemu szlajaniu się po Meksyku w towarzystwie szeroko pojętej rodziny. A tymczasem wybywam w swój Coyoacan, który mnie wzięli i ogrodzili, bo w niedzielę w odwiedziny wpada boliwijski kretyn Evo Morales wraz ze swoim swetrem.